sobota, 6 lipca 2013

Helena (zwana Marleną) i Cygan.

Helena (zwana Marleną) i Cygan.

Dwunasta rano. Jak codzień, Helenę obudził nastawiony rok temu alarm w komórce. Nie potrafiła go wyłączyć, więc każdego ranka otwierała oczy z „kurwą” na ustach.  Świętem było, gdy telefon nie zrywał ją z kacowego snu. Zdarzało się to tylko wtedy, gdy się rozładował. Za każdym razem, gdy Helena kładła się spać, modliła się rzewnie do któregoś z bogów o rozładowanie komórki. Mogła prosić o uzdrowienie – miała chore nogi, ale ważniejszy był dla niej sen, długi sen. Sen, którym wypełniała swoje koszmarne życie. Przebudziła się i zanim otworzyła oczy, poczuła ogromną potrzebę napicia się kawy, której zapach wtargnął do jej mieszkania niczym złodziej kradnący jej ochotę na coś mocniejszego. Wstała, poszła do kuchni, wstawiła wodę na czarny napój, zajrzała do szafki, a tam poza lekami, była tylko jedna torebka czarnej herbaty. Marlena ze złością powiedziała do siebie „do diaska”, po czym walnęła setę na dobry początek dnia . Każdego ranka walczyła z czasem. Nie chciało się jej żyć, ale nie miała też odwagi, by się na to wredne zycie targnąć, więc skracała je ile się da, snem i starogardzką. Odżywała tylko w dwóch przypadkach, kiedy włączała sobie winylową płytę z piosenkami Marleny Dietrich i kuśtykała przed lustrem z lewej na prawą, z prawej na lewą, skrzecząc tekst „Lilli Marleen” (stąd wszyscy wołali na nią Marlena), i wtedy, kiedy zbliżał się wieczór,a ona wychodziła na podwórze meliniarskiej kamienicy i tam spotykała się ze swoimi towarzyszami niedoli, wśród których był Cygan. Poznali się z pół roku temu, lubili ze sobą pić. Dziś wieczorem też mieli się spotkać. Nadszedł upragniony wieczór. Marlena założyła obcisłą bluzkę sięgającą do pępka, odsłaniającą ponad sześćdziesięcioletni brzuch i spodnie dzwony z lat 80tych, w których jeszcze się mieściła, dzięki hektolitrom wypitego alkoholu. Słońce zaszło, Marlena spojrzała w lustro, powiedziała „do diaska” i wyszła na podwórze. Spotkała swoich kumpli, około północy zjawił się też Cygan. Niski, otyły barbarzyńca z osiedla obok. Przywitał wszystkich jednym z trzech dowcipów jakie znał i które powtarzał niezmiennie od czasów dawnej młodości. Meliniarskie party trwało tyle, co zwykle. Około trzeciej rano wszyscy rozeszli się do swoich nor, została tylko Marlena z Cyganem. Byli mocno już pijani. Jedynym pragnieniem Marleny było położyć się do łóżka. Cygan jednak dzisiejszej nocy był bardzo rozerotyzowany. Marlena nie miała ochoty na nic więcej niż tylko pijacielskie towarzystwo. Mimo stanowczego „nie”, Cygan wziął sobie, co chciał. Helena Marlena próbowała przed nim uciec, ale miała chore nogi, a do tego jeszcze pijane. Krzyczała, błagała, żeby przestał, ale on to zrobił, kiedy zadowolił się jej starym ciałem. Nikt z mieszkańców małej kamienicy jej nie pomógł, bo starogardzka swoją magią zabrała ich do krainy głębokiego snu.
Kolejnego dnia Helenę nie obudził alarm w telefonie, ale pukanie do drzwi. Było dużo przed trzynastą, więc z jeszcze większą „kurwą” na ustach wstała, by je otworzyć. Na klatce stał Cygan z reklamówką z Biedronki. Wszedł do środka. Upadł tragicznie przed nią na kolanach i ze łzami w oczach powiedział „przepraszam”. Marlena z niedowierzaniem spojrzała na niego, wybełkotała „do diaska” i uderzyła go w szczurzy ryj. Ten wyciągnał z reklamówki makaron z pięciu jaj i kawę. Dorzucił „przepraszam”. Marlena osłupiała. Po minucie, może dwóch, przytrzymując go w nieludzkim napięciu, wzięła od niego prezenty i powiedziała „od wczoraj marzę, żeby napić się kawy”. Pocałowała go i poszli do kuchni  zasmakować czarnej, palonej w Poznaniu kawy Astra.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz