Helena (zwana
Marleną) i Cygan.
Dwunasta rano. Jak
codzień, Helenę obudził nastawiony rok temu alarm w komórce. Nie potrafiła go
wyłączyć, więc każdego ranka otwierała oczy z „kurwą” na ustach. Świętem było, gdy telefon nie zrywał ją z
kacowego snu. Zdarzało się to tylko wtedy, gdy się rozładował. Za każdym razem,
gdy Helena kładła się spać, modliła się rzewnie do któregoś z bogów o
rozładowanie komórki. Mogła prosić o uzdrowienie – miała chore nogi, ale
ważniejszy był dla niej sen, długi sen. Sen, którym wypełniała swoje koszmarne
życie. Przebudziła się i zanim otworzyła oczy, poczuła ogromną potrzebę napicia
się kawy, której zapach wtargnął do jej mieszkania niczym złodziej kradnący jej
ochotę na coś mocniejszego. Wstała, poszła do kuchni, wstawiła wodę na czarny
napój, zajrzała do szafki, a tam poza lekami, była tylko jedna torebka czarnej
herbaty. Marlena ze złością powiedziała do siebie „do diaska”, po czym walnęła
setę na dobry początek dnia . Każdego ranka walczyła z czasem. Nie chciało się
jej żyć, ale nie miała też odwagi, by się na to wredne zycie targnąć, więc
skracała je ile się da, snem i starogardzką. Odżywała tylko w dwóch
przypadkach, kiedy włączała sobie winylową płytę z piosenkami Marleny Dietrich
i kuśtykała przed lustrem z lewej na prawą, z prawej na lewą, skrzecząc tekst „Lilli
Marleen” (stąd wszyscy wołali na nią Marlena), i wtedy, kiedy zbliżał się
wieczór,a ona wychodziła na podwórze meliniarskiej kamienicy i tam spotykała
się ze swoimi towarzyszami niedoli, wśród których był Cygan. Poznali się z pół
roku temu, lubili ze sobą pić. Dziś wieczorem też mieli się spotkać. Nadszedł
upragniony wieczór. Marlena założyła obcisłą bluzkę sięgającą do pępka,
odsłaniającą ponad sześćdziesięcioletni brzuch i spodnie dzwony z lat 80tych, w
których jeszcze się mieściła, dzięki hektolitrom wypitego alkoholu. Słońce
zaszło, Marlena spojrzała w lustro, powiedziała „do diaska” i wyszła na
podwórze. Spotkała swoich kumpli, około północy zjawił się też Cygan. Niski,
otyły barbarzyńca z osiedla obok. Przywitał wszystkich jednym z trzech dowcipów
jakie znał i które powtarzał niezmiennie od czasów dawnej młodości.
Meliniarskie party trwało tyle, co zwykle. Około trzeciej rano wszyscy rozeszli
się do swoich nor, została tylko Marlena z Cyganem. Byli mocno już pijani. Jedynym
pragnieniem Marleny było położyć się do łóżka. Cygan jednak dzisiejszej nocy
był bardzo rozerotyzowany. Marlena nie miała ochoty na nic więcej niż tylko
pijacielskie towarzystwo. Mimo stanowczego „nie”, Cygan wziął sobie, co chciał.
Helena Marlena próbowała przed nim uciec, ale miała chore nogi, a do tego
jeszcze pijane. Krzyczała, błagała, żeby przestał, ale on to zrobił, kiedy
zadowolił się jej starym ciałem. Nikt z mieszkańców małej kamienicy jej nie
pomógł, bo starogardzka swoją magią zabrała ich do krainy głębokiego snu.
Kolejnego dnia
Helenę nie obudził alarm w telefonie, ale pukanie do drzwi. Było dużo przed
trzynastą, więc z jeszcze większą „kurwą” na ustach wstała, by je otworzyć. Na
klatce stał Cygan z reklamówką z Biedronki. Wszedł do środka. Upadł tragicznie
przed nią na kolanach i ze łzami w oczach powiedział „przepraszam”. Marlena z
niedowierzaniem spojrzała na niego, wybełkotała „do diaska” i uderzyła go w
szczurzy ryj. Ten wyciągnał z reklamówki makaron z pięciu jaj i kawę. Dorzucił „przepraszam”.
Marlena osłupiała. Po minucie, może dwóch, przytrzymując go w nieludzkim
napięciu, wzięła od niego prezenty i powiedziała „od wczoraj marzę, żeby napić
się kawy”. Pocałowała go i poszli do kuchni
zasmakować czarnej, palonej w Poznaniu kawy Astra.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz