niedziela, 7 lipca 2013

Poranek nowopolaka.

Co wieczór zmieniam budzik w telefonie. Zawsze myślałem, że jak ustawię sobie ulubioną piosenkę, która będzie mnie budziła bladym świtem, to łatwiej będzie wstać, bez tej tradycyjnej wściekłości, która towarzyszy wstawaniu o 6:00. Każdego wieczoru się łudzę, że to się sprawdzi. Nie działa, a raczej działa odwrotnie - nie mam już ulubionych piosenek. Wczoraj kupiłem budzik standardowy. To znaczy taki nakręcany. Postawiłem go na parapecie przy łóżku. Zgasiłem światło. Zamknąłem oczy. Budzik nadgorliwy – zbyt szybko zaczyna spełniać swoją funkcję. To taki budzik, który nie dość, że Cię obudzi, to jeszcze nie pozwala Ci zasnąć. Tykanie doprowadza mnie do szaleństwa. Próbuję liczyć barany, cokolwiek. Mija 49 baranów i 68 tikotaków. Głowa boli od tego liczenia. Idę do barku, nalewam sobie setkę wiśniówki. Zmęczenie i wódka robią swoja. Zasypiam. Śni mi się ojciec . W sutannie wchodzi na ambonę w kościele do którego zawsze chodziliśmy w dzieciństwie, wita się z wiernymi i wygłasza kazanie. W kościele pełno ludzi ubranych jak na w-f. Nie lubiłem w-fu. Puenta kazania jest taka, że ten, który nie będzie miał normalnej pracy, takiej od 8 do 16 nie pójdzie do nieba. Ministranci wychodzą z zakrystii, niosąc ze sobą czerwone szarfy. Dostają je ci, którzy warunek wejścia do raju spełniają. Siedzę w ostatnim rzędzie. Wszyscy mają już przepustkę do wiecznego szczęścia. Podchodzi do mnie ministrant, trzymający w ręku ostatnią szarfę. Wyciągam rękę, on swoją i szarfa nagle znika, a z ambony słychać diaboliczny śmiech mojego ojca. Czuję, że moje ciało drętwieje, próbuję się obudzić, ale nie mogę. Śmiech ojca przeradza się w ryk zarzynanego zwierzęcia. Budzik zaczyna szaleć, a ja dalej nie potrafię się obudzić. I w tym momencie dzieje się coś, w co nikt mi nie uwierzy. Budzik zsuwa się z parapetu i uderza mnie w głowę. Gdybym widział to w jakimś filmie, umarłbym ze śmiechu. Co prawda umieram, ale z bólu. Chwytam do ręki budzik i wyrzucam go do śmietnika. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic. Zakładam garnitur, biorę najpotrzebniejsze rzeczy i idę na metro,kierunek dworzec centralny i dalej Sopot. Cztery razy sprawdzam na bilecie godzinę odjazdu. Za każdym razem jest 8:11. To znaczy, że chyba się nie spóźnię. Schodząc w podziemia, ciągle mnie ktoś trąca, jakby metro jeździło co pół godziny. Nienawidzę tych debili, co myślą, że zbawią ich trzy minuty czekania na kolejny pociąg. Wchodzę do pociągu. Na dworze 27 stopni ciepła,a tu 37. Jest tłoczno, a wszystkie mordy takie same. Nienawidzę tych ludzi. Że też w metrze nie ma pierwszej klasy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz