niedziela, 7 lipca 2013

Sen.

Prawie piąta rano. Środek lata. Budzi mnie szum rzeki. Jest dość chłodno, ale przyjemnie. Nagi leżę na kępie trawy na miękkiej ziemi. Ta ziemia jest moją matką, czuję się bezpiecznie jakby w jej łonie. Otwieram oczy. Po drugiej stronie rzeki rośnie soczyście zielony las obrastający wzgórze niczym ciepły sweter. Wszędzie unosi się mgła. Jestem przekonany, że gdybym jej spróbował, smakowałaby jak wata cukrowa z odpustu. Wstaję, podążam wydeptaną ścieżką, która prowadzi mnie przez łąkę. Chciałbym znaleźć się w lesie. Nogi niosą mnie coraz szybciej. Z ziemi zaczynają wyrastać drzewa, jedno obok drugiego, wysokie, niektóre o przedziwnych kształtach. W oddali słyszę dzwony kościelne, wybija piąta. Coraz więcej drzew wyrasta dokoła mnie, jedno nawet z zawieszoną na sobie małą kapliczką św. Marcina. Tak, to jest mój las. Biegnę. Jestem boso. Dlaczego nic nie uwiera mnie w stopy? Patrzę na nie. Z dziwnym spokojem zauważam, że ktoś zaczarował je w dwa kopytka. Podskakuję z radości uderzając jedno o drugie. Dźwięk zabiera las. Staje się teraz ono polem. Nie odwracam się, ale czuję za sobą rodzinny dom. Zapach lipy króluje w powietrzu. Idę przed siebie, tam, gdzie co roku, zbierałem maliny, sadziłem cebulę, ziemniaki, gdzie biegałem między rzędami z tysiącem radosnych piosenek na ustach. Nic już tu nie rośnie. Wszystko jest zalane, jakby powstał tu mój prywatny ocean. Nie jest mi smutno. Wiem, że w przyrodzie nigdy nic nie ginie. To Życie przekształca ciągle jedno w drugie. Drugie w trzecie. Ważne, że jest tu Coś. Że tak po prostu nie zginęło. Miłość nie może tak po prostu zniknąć. W najgorszym wypadku staje się czekoladą, świeżym mlekiem, naleśnikiem z dżemem truskawkowym. Niebo zmienia się na pomarańczowo czerwone. Przegląda się w oceanicznym lustrze. Wszechobecna cisza. Jestem o krok przed wejściem do nieskazitelnie czystej wody. Boję się głębokości. Tak trudno postawić tam kopytko. To tak jakby przełamać swój największy strach. Noga sama wykonuje ten ruch. Druga wtóruje pierwszej. Z zadziwieniem idę dalej, a moje ciało nie zanurza się. Stoję na tafli wody. Stoję! I w gruncie rzeczy jakoś mnie to nie dziwi. Jakby to było takie proste, wręcz naturalne. Teraz wiem, że mogę wszystko. Jest tyle granic do pokonania. Boże! Jest tyle granic do pokonania! Spoglądam w górę w nieskończoność kuszącego feerią barw nieba. Chcę tam być. Myślę o tym, żeby tam polecieć. Polecieć!?! Dlaczego nie? Tak, poszybować w tą nieskończoność. Przecież to mój świat, to mój dom. Sekunda na decyzję. Niczym rakieta, jakiej jeszcze nie skonstruowano, startuję w podróż dookoła siebie. Przebijam się przez liczne chmury. Szczęście napędza moje niewidoczne śmigła. Przestrzeń nieskończona. Święta. Nie boję się jej bezgraniczności. Jestem wolny. Mogę być wolny. Wszystko zależy ode mnie.

Poranek nowopolaka.

Co wieczór zmieniam budzik w telefonie. Zawsze myślałem, że jak ustawię sobie ulubioną piosenkę, która będzie mnie budziła bladym świtem, to łatwiej będzie wstać, bez tej tradycyjnej wściekłości, która towarzyszy wstawaniu o 6:00. Każdego wieczoru się łudzę, że to się sprawdzi. Nie działa, a raczej działa odwrotnie - nie mam już ulubionych piosenek. Wczoraj kupiłem budzik standardowy. To znaczy taki nakręcany. Postawiłem go na parapecie przy łóżku. Zgasiłem światło. Zamknąłem oczy. Budzik nadgorliwy – zbyt szybko zaczyna spełniać swoją funkcję. To taki budzik, który nie dość, że Cię obudzi, to jeszcze nie pozwala Ci zasnąć. Tykanie doprowadza mnie do szaleństwa. Próbuję liczyć barany, cokolwiek. Mija 49 baranów i 68 tikotaków. Głowa boli od tego liczenia. Idę do barku, nalewam sobie setkę wiśniówki. Zmęczenie i wódka robią swoja. Zasypiam. Śni mi się ojciec . W sutannie wchodzi na ambonę w kościele do którego zawsze chodziliśmy w dzieciństwie, wita się z wiernymi i wygłasza kazanie. W kościele pełno ludzi ubranych jak na w-f. Nie lubiłem w-fu. Puenta kazania jest taka, że ten, który nie będzie miał normalnej pracy, takiej od 8 do 16 nie pójdzie do nieba. Ministranci wychodzą z zakrystii, niosąc ze sobą czerwone szarfy. Dostają je ci, którzy warunek wejścia do raju spełniają. Siedzę w ostatnim rzędzie. Wszyscy mają już przepustkę do wiecznego szczęścia. Podchodzi do mnie ministrant, trzymający w ręku ostatnią szarfę. Wyciągam rękę, on swoją i szarfa nagle znika, a z ambony słychać diaboliczny śmiech mojego ojca. Czuję, że moje ciało drętwieje, próbuję się obudzić, ale nie mogę. Śmiech ojca przeradza się w ryk zarzynanego zwierzęcia. Budzik zaczyna szaleć, a ja dalej nie potrafię się obudzić. I w tym momencie dzieje się coś, w co nikt mi nie uwierzy. Budzik zsuwa się z parapetu i uderza mnie w głowę. Gdybym widział to w jakimś filmie, umarłbym ze śmiechu. Co prawda umieram, ale z bólu. Chwytam do ręki budzik i wyrzucam go do śmietnika. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic. Zakładam garnitur, biorę najpotrzebniejsze rzeczy i idę na metro,kierunek dworzec centralny i dalej Sopot. Cztery razy sprawdzam na bilecie godzinę odjazdu. Za każdym razem jest 8:11. To znaczy, że chyba się nie spóźnię. Schodząc w podziemia, ciągle mnie ktoś trąca, jakby metro jeździło co pół godziny. Nienawidzę tych debili, co myślą, że zbawią ich trzy minuty czekania na kolejny pociąg. Wchodzę do pociągu. Na dworze 27 stopni ciepła,a tu 37. Jest tłoczno, a wszystkie mordy takie same. Nienawidzę tych ludzi. Że też w metrze nie ma pierwszej klasy!

sobota, 6 lipca 2013

Helena (zwana Marleną) i Cygan.

Helena (zwana Marleną) i Cygan.

Dwunasta rano. Jak codzień, Helenę obudził nastawiony rok temu alarm w komórce. Nie potrafiła go wyłączyć, więc każdego ranka otwierała oczy z „kurwą” na ustach.  Świętem było, gdy telefon nie zrywał ją z kacowego snu. Zdarzało się to tylko wtedy, gdy się rozładował. Za każdym razem, gdy Helena kładła się spać, modliła się rzewnie do któregoś z bogów o rozładowanie komórki. Mogła prosić o uzdrowienie – miała chore nogi, ale ważniejszy był dla niej sen, długi sen. Sen, którym wypełniała swoje koszmarne życie. Przebudziła się i zanim otworzyła oczy, poczuła ogromną potrzebę napicia się kawy, której zapach wtargnął do jej mieszkania niczym złodziej kradnący jej ochotę na coś mocniejszego. Wstała, poszła do kuchni, wstawiła wodę na czarny napój, zajrzała do szafki, a tam poza lekami, była tylko jedna torebka czarnej herbaty. Marlena ze złością powiedziała do siebie „do diaska”, po czym walnęła setę na dobry początek dnia . Każdego ranka walczyła z czasem. Nie chciało się jej żyć, ale nie miała też odwagi, by się na to wredne zycie targnąć, więc skracała je ile się da, snem i starogardzką. Odżywała tylko w dwóch przypadkach, kiedy włączała sobie winylową płytę z piosenkami Marleny Dietrich i kuśtykała przed lustrem z lewej na prawą, z prawej na lewą, skrzecząc tekst „Lilli Marleen” (stąd wszyscy wołali na nią Marlena), i wtedy, kiedy zbliżał się wieczór,a ona wychodziła na podwórze meliniarskiej kamienicy i tam spotykała się ze swoimi towarzyszami niedoli, wśród których był Cygan. Poznali się z pół roku temu, lubili ze sobą pić. Dziś wieczorem też mieli się spotkać. Nadszedł upragniony wieczór. Marlena założyła obcisłą bluzkę sięgającą do pępka, odsłaniającą ponad sześćdziesięcioletni brzuch i spodnie dzwony z lat 80tych, w których jeszcze się mieściła, dzięki hektolitrom wypitego alkoholu. Słońce zaszło, Marlena spojrzała w lustro, powiedziała „do diaska” i wyszła na podwórze. Spotkała swoich kumpli, około północy zjawił się też Cygan. Niski, otyły barbarzyńca z osiedla obok. Przywitał wszystkich jednym z trzech dowcipów jakie znał i które powtarzał niezmiennie od czasów dawnej młodości. Meliniarskie party trwało tyle, co zwykle. Około trzeciej rano wszyscy rozeszli się do swoich nor, została tylko Marlena z Cyganem. Byli mocno już pijani. Jedynym pragnieniem Marleny było położyć się do łóżka. Cygan jednak dzisiejszej nocy był bardzo rozerotyzowany. Marlena nie miała ochoty na nic więcej niż tylko pijacielskie towarzystwo. Mimo stanowczego „nie”, Cygan wziął sobie, co chciał. Helena Marlena próbowała przed nim uciec, ale miała chore nogi, a do tego jeszcze pijane. Krzyczała, błagała, żeby przestał, ale on to zrobił, kiedy zadowolił się jej starym ciałem. Nikt z mieszkańców małej kamienicy jej nie pomógł, bo starogardzka swoją magią zabrała ich do krainy głębokiego snu.
Kolejnego dnia Helenę nie obudził alarm w telefonie, ale pukanie do drzwi. Było dużo przed trzynastą, więc z jeszcze większą „kurwą” na ustach wstała, by je otworzyć. Na klatce stał Cygan z reklamówką z Biedronki. Wszedł do środka. Upadł tragicznie przed nią na kolanach i ze łzami w oczach powiedział „przepraszam”. Marlena z niedowierzaniem spojrzała na niego, wybełkotała „do diaska” i uderzyła go w szczurzy ryj. Ten wyciągnał z reklamówki makaron z pięciu jaj i kawę. Dorzucił „przepraszam”. Marlena osłupiała. Po minucie, może dwóch, przytrzymując go w nieludzkim napięciu, wzięła od niego prezenty i powiedziała „od wczoraj marzę, żeby napić się kawy”. Pocałowała go i poszli do kuchni  zasmakować czarnej, palonej w Poznaniu kawy Astra.